Tytuł tego posta jest parafrazą tytułu wystąpienia Briana Goldmana „Doctors make mistakes. Can we talk about it?” Każdy lekarz popełnił, popełnia lub popełni błąd. Z powodu zmęczenia, perfekcjonizmu, chęci udowodnienia sobie lub innym, że zasługują na miano lekarza. Jednak świat medycyny wypiera błędy lub im zaprzecza. Błąd to wstyd. To niemożliwe. To niewybaczalne. Goldman otwarcie opowiada również o własnych błędach w sztuce.  I stawia „niewygodne” pytania. Czy szczera rozmowa o błędach nie przyniosłaby większych korzyści dla adeptów i praktyków tego pięknego zawodu? Czy nie moglibyśmy „rozkminić” przyczyn każdego błędu? Opowiedzieć jak do niego doszło? Co wywołało pomyłkę?

Oglądając to wystąpienie kolejny raz, w głowie zamiast słowa „doctors” pojawiało mi się słowo „teachers”. I większość zdań nie traciła wartości logicznej. Oczywiście, odpowiedzialność zawodowa ma zupełnie inny charakter, nie ma co porównywać. Ale też jakoś nie mówimy o swoich błędach. Czy to znaczy, że ich nie popełniamy? Lub nie popełnialiśmy? Chwalimy się pomysłami na lekcje, materiałami, autorskimi ćwiczeniami – z ogromnym pożytkiem dla środowiska nauczycieli i uczniów oczywiście. A ja sobie myślę, że warto również pochwalić się błędami, które popełniliśmy na którymkolwiek etapie swojej pracy.

  • Bo mogą pomóc innym.

  • Bo wyznaczają moją drogę rozwoju.

  • Bo dały mi szansę na najlepszy sposób nauki: na własnej skórze.

  • Bo inspirują mnie i mogą inspirować innych do innowacyjnych rozwiązań. 

  • Bo są decydującymi momentami w życiu – pokazują wiedzę i doświadczenie, które nabyłam.

  • Bo dzięki nim jestem takim nauczycielem jakim dzisiaj jestem.

To ja idę na pierwszy ogień:

  • Jako świeżo upieczony nauczyciel, zaraz po studiach, zasypywałam moich uczniów gęsto zadrukowanymi kartami pracy (przecież żaden podręcznik nie był wystarczająco dobry dla takiego „eksperta” jak ja). Produkowałam ich setki w ciągu roku, spędzałam nad tym godziny. Kiedy ostatnio wpadła mi w ręce taka kserówka, złapałam się za głowę – kilkadziesiąt słówek do wrycia po jednej lekcji, zdania do uzupełnienia z piekła rodem, „kreskówki”. Brak doświadczenia w zawodzie przykrywałam wymaganiami i kompetencja językową. Dziś wiem, że mniej znaczy więcej.
  • Za wszelką cenę stosowałam metodę indukcyjną w uczeniu gramatyki. Uczniowie pocili się, by „wycisnąć” regułę z przykładów, a ja pociłam się, by podawać im kolejne przykłady. Oni się frustrowali, że nie dają rady, ja się frustrowałam, że oni nie dają rady i że ja nie daję rady ich „nauczyć”. Aż kiedyś doszłam do wniosku, że w wielu przypadkach metoda dedukcyjna może nam zaoszczędzić czasu i frustracji. „Patrzcie: zasada jest taka i taka… A teraz ją wykorzystajmy w praktyce!”    
  • Na początku miałam bzika na punkcie kontroli. Każda minuta dokładnie zaplanowana, nie ma czasu do stracenia! Teraz widzę, że uczniowie mogli czuć się jak przy taśmie produkcyjnej. Bez przestrzeni na oddech i humor – my się tu uczymy przecież! Tyle jest do zrobienia dzisiaj! Skupcie się na zadaniach! Brak pracy domowej traktowałam jako osobistą zniewagę – jeśli ja miałam pod kontrolą uczenie, moi uczniowie mieli mieć pod kontrolą uczenie się – choć zupełnie niczego na temat nie dowiedzieli się ode mnie. Dzięki temu dziś potrafię odpuścić, oddać uczniom kontrolę nad procesem nauki, pielęgnować spokojnie ich autonomię, pożartować i nauczyć, być człowiekiem i nauczycielem. I mam bzika na punkcie uczenia o uczeniu się! 

Jakimi błędami możecie się pochwalić?